Ona - 26-latka, z małego angielskiego miasteczka, która wygląda i zachowuje się jak poszukująca swojego stylu nastolatka. Chociaż tak naprawdę to ten styl (głównie modowy) już dawno sobie wyrobiła – ekscentryczny i rzucający się w oczy, bo wygląda jakby wpadła w szafę pełną różnokolorowych ubrań. Do tego szeroki uśmiech i dziecięca nieporadność, a nawet pokraczność. Ale właśnie dlatego od razu lubimy Louisę „Lou” Clark.
On – chyba trzydziestoparoletni bankier, pochodzący z bogatej rodziny, przystojny, wysportowany, który dwa lata temu uległ wypadkowi i dzisiaj jest sparaliżowany. W dodatku trudno mu się pogodzić z tak radykalną zmianą życia – z dynamicznego, pełnego ekstremalnych sportów (koledzy śmieją się z niego, że jest bardziej bondowski niż sam Bond) i pięknych kobiet, na życie statyczne, samotne i wypełnione bólem i zgryzotą. Nazywa się Will Traynor.
Jak to bywa w filmach tego typu filmach, losy tych dwojga splatają się. Jedno ma ogromny wpływ na drugie. Przyglądanie się tej relacji, jej ewolucji, jest prawdziwą przyjemnością, która cieszy, ogrzewa serce i sprawia, że czas w kinie płynie niezauważalnie.
To tak w warstwie fabularnej. Natomiast w warstwie znaczeniowej „Zanim się pojawiłeś” opowiada o wielkiej chęci i potrzebie życia wypełnionego pasją i samorealizacją. Tyle że dla Lou pasją jest codzienność, zwykłość. No i jeszcze – a może przede wszystkim – jej dziwaczne stroje. Ona nie potrzebuje blichtru, pozerstwa i sztuczności tzw. „wielkiego świata”, bo wie, że ten świat zatacza cynicznie koło i wypluwa ludzi poharatanych, rzucając ich z powrotem do miejsca, z którego wyszli. Natomiast dla Willa pasją była fizyczna aktywność, działanie i czerpanie z życia garściami, ale w sposób hedonistyczny. I tutaj pojawia się zasadnicza różnica. Bo chociaż, jak mówi stare powiedzenie, przeciwieństwa się przyciągają, to niekoniecznie są w stanie pogodzić ze sobą niektóre życiowe kwestie. Tą życiową kwestią zasadniczo różniącą bohaterów, jest właśnie kwestia życia i poglądu na to, jak ono ma wyglądać. Jedno jest altruistyczne (Lou), a drugie egoistyczne (Will).
I tu w tę postawę egoistyczną wkrada się kwestia mocno dyskusyjna, która została pięknie opakowana w zabawną, uroczą i wzruszającą historię, dziejącą się w pięknych plenerach. Stąd być może nie każdy będzie się nad nią zastanawiał, bo wychodząc z kina coś innego pojawi się jego w głowie i przed mokrymi oczami. W każdym razie, jeśli wziąć pod uwagę tę kwestię, o której tu myślę, a której nie chcę zdradzać, by nie psuć przyjemności oglądania tym, którzy jeszcze filmu nie widzieli, to niekoniecznie będziemy mieli do czynienia nadal z komedią romantyczną. Wtedy będzie to już historia o zacięciu zdecydowanie prawdziwie dramatycznym, a raczej melodramatycznym, która być może jest jakimś głosem (próbą przemycenia kontrowersyjnego głosu?) w spornym problemie, który co jakiś czas pojawia się w publicznej debacie. Tyle że – co podkreślam jeszcze raz - jest to podane w lekkiej formie.
Dlatego po seansie warto zastanowić się nad tym filmem i spróbować go z kimś przedyskutować. A nuż okaże się, że ta romantyczna bajka, którą tak lekko się chłonie, zamiast bawić – jeszcze niepokoi?