Co zatem wiemy po obejrzeniu „Valhalli…”? Wiemy, że jest wojownik o przydomku Jednooki (w tej roli Mads Mikkelsen), który nadał mu jedyny chłopiec (jedyne dziecko) występujący w tej historii. Wiemy, że wojownik ten nie wypowiada ani jednego słowa (dlaczego nie wypowiada? – tego już nie wiemy). Wiemy, że jest on maszynką do zabijania i bohaterem, który chce – początkowo jako niewolnik – przetrwać. Wiemy, że ma on jakiś cel (jaki? – tego do końca i jednoznacznie nie możemy stwierdzić; chodzi o Ziemię Świętą, o Jerozolimę, ale czy na pewno?) i że podąża ku niemu. Wiemy, że są wikingowie, chrześcijanie, a nawet…Indianie. Wiemy, że chodzi tu o wiarę i że akcja rozgrywa się gdzieś około X wieku (ale i to podczas dyskusji zostało poddane pod wątpliwość…). I wiemy, że jest to wizualny, chłodny w barwach spektakl, podzielony na sześć części, który – jak ktoś napisał w jednej z recenzji – przypomina „Czekanie na Godota”; akcja jest zawieszona, „nic się nie dzieje”, a jednak dzieje się wiele, i nie ma co się łudzić, że ta opowieść się „rozkręci”. Bo to nie „Bravehart”, to nie „Gladiator”, to „Valhalla…”, który jednak ma coś wspólnego z wymienionymi tytułami – jak o tamtych filmach, tak i o tym, trudno zapomnieć. Ale czy będzie się chętnie do niego wracać jak do tych wymienionych? To już kwestia bardzo indywidualna i bardzo sporna.
Antonioni powiedział kiedyś, że film, który można opowiedzieć, to nie jest udany film. Może na potrzeby „Valhalli…” warto sparafrazować tę myśl i powiedzieć, że film, który da się zrozumieć, to nie jest udany film?
dominon@interia.pl
Są takie filmy, po których obejrzeniu pozostaje mętlik w głowie. Takie, które z jednej strony nasuwają ogrom myśli na ich temat, z drugiej zaś pozostają niemożliwe do jednoznacznego odczytania, czy jak kto woli zinterpretowania. „Valhalla: Mroczny wojownik” jest takim filmem, który podsuwając pewne tropy interpretacyjne, jednocześnie zasiewa co do nich wątpliwość; jest jak muzyka bez słów, którą zamiast rozumieć, należy poczuć i przeżyć. W każdym razie nie ma innego wyjścia.
Przedostatni film Nicolasa Winding Refna jest charakterystyczny dla swojego twórcy, choć z drugiej strony trudno doszukać się w nim wyraźnych podobieństw do innych utworów. Jest bowiem daleki od stylu wcześniejszych filmów, gdzie wszystko wygląda jak w paradokumencie. Przedstawiona w nich rzeczywistość jest „zwykła”, ich historie bardziej „przyziemne”, bo opowiadające o gangsterach, dealerach narkotykowych, oszustwach. Nieco inaczej ma się sprawa z „Bronsonem” opowiadającym o najsłynniejszym więźniu Wielkiej Brytanii. Ten film jest zwariowany jak jego bohater, kompletnie dezorientujący widza, powiedziałbym, że jest wręcz schizofreniczny. Jednak jeśli w dalszym ciągu chce się znaleźć podobieństwo do „Valhalli…”, to pozostaje się zadowolić niedosłownością obu filmów. Niczym więcej. I po tym wszystkim można znów myśleć, że ten najmroczniejszy z filmów Refna jest podobny do późniejszego „Drive” (żeby nie powiedzieć na odwrót), bo wspólny jest dla nich temat odkupienia głównego bohatera, hipnotyczny nastrój i swego rodzaju odrealnienie świata przedstawionego. Co jednak z tego, skoro oba filmy są niczym ogień i woda – ostatecznie do siebie zupełnie niepasujące, wręcz sobie przeciwstawne. Jeden miły dla oka („Drive”), drugi brzydki i odrażający, jeden opowiadający historię współczesną, drugi zakotwiczony setki lat temu. I gdyby się dłużej zastanowić, to można by jeszcze wymienić wiele takich kontrastów. Pytanie jednak, czy jest sens. W końcu czy filmy muszą być powtarzalne?
tuco@vp.pl