Tym razem (i tym samym po raz kolejny) twórcy z DreamWorks postanowili zaglądnąć w trawę i pokazać nam, co w niej piszczy, a raczej pełza czy też po niej sunie. A tam życie posuwa się w ślimaczym tempie, bo to właśnie kolorowe i pracowite ślimaki winniczki (pogodzone z nudą i beznadzieją własnej egzystencji – to wyciągnięte z filmu) są bohaterami tej produkcji – szczególnie jeden ślimak o imieniu Teoś: taki trochę mały nieudacznik, który nie przystaje do reszty, a w dodatku marzy o tym, by pokonywać rekordy prędkości. Czas spędza – nomen omen – wlepiony w ekran, oglądając i fascynując się wyścigami Formuły 1. Jest tak zdeterminowany w tym dążeniu do realizacji swojego marzenia, że gotów jest nawet poświęcić za nie życie. Na szczęście tak się nie dzieje, a splotem różnych (nie)fortunnych zdarzeń zyskuje supermoce, co do złudzenia przypomina narodziny Spider-Mana. I w tym miejscu zaczyna się konkretna już historia, a Teoś staje się winniczkiem o pseudonimie Turbo.
Wybrałem się na tę animację, bo wieść gminna niosła, że jest godna obejrzenia. I faktycznie, ogląda się ją bardzo przyjemnie i krzepi serce, jak niegdyś krzepiła Trylogia Sienkiewicza. Ciekawie też znowu animacyjnie zaglądnąć w mikrokosmos, który jest tuż pod naszymi stopami (do dzisiaj często ciepło myślę o „Mrówce Z”), bo na wielkim ekranie nabiera on innego, bardziej kolorowego i wesołego wymiaru, natomiast po wyjściu z kina jakoś tak inaczej myśli się o tym, co się niechcący rozdeptuje, a co zazwyczaj wprawia nas w obrzydzenie.
Wielkim atutem filmu jest jego optymizm i dynamizm podkreślony przez muzykę. I to nie jest żart, biorąc pod uwagę, że rzecz dotyczy ślimaka. Szczególnie mam tu na myśli drugą połowę „Turbo”, która sprawia, że cały seans mija z prędkością jednego okrążenia toru wyścigowego.
Jedynie, co może doskwierać w trakcie bliskiego spotkania trzeciego stopnia z tą animacją, to typowa amerykańskość produkcji (od zera do bohatera – jak prawie w każdej animacji) oraz niedosyt żartów i ciętych dowcipów, do których tak zostaliśmy przyzwyczajeni. Jednak te ewentualne minusy przykrywają plusy, wśród których jest przede wszystkim to, że „Turbo” poprzez jednego mięczaka głosi może i oklepaną (co również może co niektórym doskwierać), ale jakże ciągle aktualną, ważną i godną powtarzania niedowiarkom prawdę, że marzenia się spełniają, tylko trzeba tego bardzo chcieć i przede wszystkim, w pierwszej kolejności, uwierzyć w siebie. Pojawiają się nawet w filmie dwie sentencje, akcentujące owo przesłanie: „Nie ma marzeń zbyt wielkich, nie ma marzycieli zbyt małych” oraz „Marzyciele są światu potrzebni, bo dzięki nim inni wierzą, że uda im się zrealizować ich własne marzenia”. I te „złote myśli” działają inspirująco, zapewne nie tylko na najmłodszych. Dlatego już dla takiej dawki wiary i optymizmu warto wybrać się nie tylko z pociechą na ten film, by zaszczepić się takim myśleniem, szczególnie przed zimowymi miesiącami.
dominon@interia.pl