Ostatnia jak na razie część nie ma już wiele wspólnego z tym, co niosły za sobą początkowe. Pierwszy film z serii – „Szybcy i wściekli” był pomieszaniem policyjnej intrygi z wyścigami samochodowymi. Policjant (Paul Walker) chcąc zdemaskować gang samochodowy „wpełzał” między jego członków, a następnie lądował w niezręcznej i niejednoznacznej moralnie sytuacji (zupełnie jak w „Donnie Brasco”). Oczywiście najświatlejszym punktem tamtego filmu były pojedynki samochodowe, jak i same „maszyny” – niezwykłej urody okazy, na które patrzyło się wcale mniej chętnie niż ocierające się o ich karoserie dziewczyny. Niestety, jak to często bywa, sukces części pierwszej stanowił swego rodzaju brzemię dla części kolejnych. A te zaczęły się skupiać w znacznej mierze tylko na wyścigach samochodowych, co z kolei z każdym kolejnym filmem robiło się coraz bardziej nudne i banalne. Apogeum kiepskości stanowiła część trzecia - „Tokyo Drift”. Kolejna, czwarta, była już swego rodzaju ocknięciem się, natomiast piąta ewidentnie dała serii drugi oddech. I właśnie od części piątej „Szybcy…” są filmem innym od poprzednich i zarazem dającym widzowi to wszystko najlepsze, co można wykrzesać z tego typu historii.
„Szybcy i wściekli 7” z sukcesem podtrzymują nową, ciekawą formułę serii, opierającą się na połączeniu wyczynowego kina akcji, dowcipu, „twardych gadek” z rozszerzoną funkcją pojazdów czterokołowych (w filmie tym samochody nawet „skaczą” na spadochronach). To aktualnie coś pomiędzy „Bondem…”, „Mission Impossible” i „Avengersami”, z taką tylko różnicą, że Rodzinka, jaką tworzą bohaterowie „Szybkich…” nakopałaby Ultronowi dużo lepiej niż Avengersi. Gołymi rękami. Podczas jazdy na dwóch kółkach nad krawędzią. Absolutnie bez trzymanki. I można temu filmowi zarzucać, że kompletnie zapomniał o obowiązujących prawach fizyki, że jest nieprawdopodobnie nieprawdopdobny, że scena, w której Dwayne Johnson napinając muskuły rozbija gips na swojej ręce jest jedynie drobnym dziwactwem na tle tego, co dzieje się wcześniej i później. Jednak to wszystko jest absolutnie efektowne, nowatorskie i mimo wszystko zapierające dech w piersiach. I człowiek macha na te wszystkie nieścisłości ręką, o przecież wie, że się dobrze bawi.
W fabułę „Szybkich…” nie będę się wdawał, jednak podkreślę to, co było dla powstania filmu bardzo przykre i zarazem kłopotliwe. Śmierć Paula Walkera pomieszała szyki twórcom. Walker zginął w trakcie trwania zdjęć do filmu, co zachwiało produkcją i wymusiło zastanowienie nad tym co dalej z serią. W końcu to jeden z jej głównych bohaterów. Przy pomocy młodszych braci aktora i, przede wszystkim, techniki komputerowej film został ukończony i już teraz wiadomo, że raczej powstanie kolejna część „Szybkich…”. Natomiast filmowe pożegnanie gwiazdy było jednym z piękniejszych jakie widziałem. Szczerze mówiąc – trudniej wyobrazić sobie bardziej eleganckie, z pomysłem i odpowiednią cześcią.
Ocena: 8/10