Zamysł tego filmu (o ile można nazwać to coś filmem) był taki, by pokazać różne oblicza miłości w jednym z najpiękniejszych i najbardziej energetyzujących miast na świecie, czyli w tytułowym Rio de Janeiro. W tym celu skrzyknęło się dziesięciu reżyserów (niektórzy z nich są aktorami, jak np. John Turturro czy Nadine Labaki), a każdy z nich opowiedział swoją krótką historię. Sęk w tym, że o ile idea jest ciekawa, chociaż nie nowa, tak wykonanie jest już wręcz zatrważająco amatorskie. Co z tego, że samo miasto zostało pokazane pięknie, jeśli twórcy nie potrafili nie tylko wkomponować w to egzotyczne tło swoich opowieści. Nie potrafili również wydobyć z tego miejsca jego największych zalet i uroków.
Jakby tego było jeszcze mało, historie pokazywane na ekranie w ogóle się ze sobą nie „kleją” (funkcjonują jako samodzielne byty), stąd całość jest całkowicie niespójna. Co z kolei sprawia, że przewijające się na ekranie różne opowieści o różnych ludziach zamiast zaciekawiać i wzruszać (w końcu to jest/miało być o miłości), niesamowicie męczą. Aż trudno wytrwać do końca, co niektórym się nie udaje. Bo albo słyszymy jakiś bełkot o uczuciach, albo oglądamy jakiś absurd (największy z nich, to epizod o starym kelnerze-wampirze). A jak wiemy, są granice ludzkiej wytrzymałości.
Jedna tylko opowieść jest naprawdę ciekawa, urocza i naturalna. Ta o chłopcu, który czeka na telefon od Jezusa. To jednak zdecydowanie za mało, by pochlebnie wyrazić się o całości. Dlatego zamiast powiedzieć: „Rio, I love you”, ma się ochotę wykrzyczeć: „Rio, I hate you”!
dominon@interia.pl