Powyższe porównanie nie jest tutaj przypadkowe, ponieważ „Podróż na sto stóp” jest kolejnym filmem (np. po ostatnio wyświetlanym „Szefie”), w którym jedzenie i jego znaczenie jest siłą napędową historii. Tym razem jednak idzie o zderzenie dwóch różnych kultur: francuskiej z indyjską. Konfrontacja i rywalizacja (czyta i nieczysta) przebiega tutaj nie tylko w sferze kulinarnej, ale również charakterologicznej bohaterów. Bo jedni (Francuzi), jak i drudzy (Hindusi) chcą uszczęśliwiać ludzi pysznym i wyszukanym oraz egotycznym jedzeniem, bo dla wszystkich jest ono przecież ważne. Co nie znaczy, że kultury (i ich dania) nie mogą się uzupełniać. Mogą! I oto też między innymi chodzi w tym filmie. Ostatecznie jedni uczą się od drugich, by z połączenia dwóch różnych kultur wyszła nowa kulinarna jakość i nowy smak. W ten sposób „Podróż…”, świadomie bądź nie, otwiera nam oczy i pobudza nasze kubki smakowe na nowe doznania kulinarne, i sprawia, że chcemy smakować zarówno kuchnię indyjską, francuską, jak i każdą inną. W tym miejscu spełnia więc on taką rolę, jaką spełniają programy kulinarne, w których emisji od kilku lat prześcigają się stacje telewizyjne.
Gdyby jednak był to film tylko o przyrządzaniu smakowitych potraw, na widok których cieknie ślinka i pojawia się (nie)małe ssanie w żołądku, to nie dałoby się go oglądać i nie miałby on prawa bytu w kinie. Jak to zazwyczaj bywa u tego szwedzkiego reżysera wisienką na torcie opowieści jest uczucie. W „Podróży…” mamy dwa takie wątki miłosne: reprezentantów młodego i starego pokolenia. I w tym punkcie ów uczuciowy spektakl przebiega zgodnie ze starym powiedzeniem: kto się czubi, ten się – ostatecznie – lubi. Nie jest to, oczywiście, trudne do przewidzenia. Dlatego w tym miejscu – i nie tylko w tym (bo np. również w kwestii finałowych wyborów młodego bohatera – szefa kuchni) - można filmowi zarzucić przewidywalność. Z powodzeniem kwalifikuje się również do tego, by ochrzcić go niechlubnym mianem, jak to ujęła w esemesie moja radiowa koleżanka, „lukrowej historyjki” (dodatkowo ubranej w bajkowy płaszczyk, którego najważniejszym guzikiem jest przeznaczenie), której „brakuje pieprzu i dramatu”. To wszystko prawda i trudno się z tym nie zgodzić. Jednak ostatecznie to każdy widz (z moich obserwacji wynika, że „Podróż…” wybierają głównie dojrzali już ludzie; to pewnie też m.in. ze względu na Helen Mirren, zdobywczynię Oscara za „Królową”, która zdobi pierwszy plan filmowego plakatu) po seansie, indywidualnie we własnej (nie)filmowej duszy, zdecyduje o tym, czy ten film go oczarował i wprawił w dobry nastrój, czy też nie zadziała magia kina. A jak zobaczyłem na własne oczy, czy to w Rzeszowie, czy w Krakowie, zdecydowanie większa część publiczności wychodzi po projekcji z uśmiechem na twarzy. A to mówi samo za siebie.
Dlatego może jednak warto odbyć tę tytułową filmową podróż na sto stóp (to odległość pomiędzy francuską a hinduską restauracją; z początku trudna do przekroczenia, bo stanowiąca kulturową przepaść), która nie kosztuje wiele, nie wymaga pakowania i pospiesznego kupowania biletu last minute. A nuż okaże się, że przyniesienie ona ze sobą coś dobrego.
dominon@interia.pl