Te kolejne dwie godziny tak naprawdę niczego nie wnoszą do tej historii. Chociaż oglądamy już dorosłe życie Joe i jej próby poradzenia sobie na różne sposoby ze swoją seksualnością (na tym etapie nieodczuwaniem podniecenia i przyjemności), oraz dowiadujemy się, że jej rozmówca posiada „dziewiczą czystość”, dzięki której obiektywnie może odnieść się do tego, co słyszy, zaś sama bohaterka dochodzi ostatecznie do pewnych wniosków i dojrzewa do pewnych decyzji, to nie zmienia faktu, że z ekranu wieje gigantyczną nudą. Von Trier, jak mało kto, ma dar do rozdmuchiwania zwykłych tematów do kosmicznych rozmiarów i pokazywania ich w taki sposób, jakby były czymś niezwykłym – jak to stwierdził kiedyś mój kolega. I nie inaczej jest w tym przypadku. Ciąg dalszy zwierzeń tytułowej bohaterki rozciągnięty jest do granic naszych odbiorczych możliwości.
Gdy się teraz bliżej przyjrzeć tej czterogodzinnej historii, od razu pojawia się pytanie: co nas tak naprawdę może zaciekawić w „Nimfomance”? Jak jest „TO” pokazane i z iloma ona „TO” robi? Jeśli tak, to szkoda czasu i pieniędzy. Bo przecież nie ujmie nas za serce i nie wzruszy przypadek lodowatej Joe, która uwielbia swoją nimfomanię, nazywając ją głośno po imieniu, i świadomie godzi się na takie życie; nie jest ofiarą, więc nie można jej współczuć, bo nawet się nie da. Stąd też film von Triera, szczególnie ta druga część, zamiast wywoływać jakieś emocje, to w pierwszej kolejności nuży, a w drugiej poniewiera. A nie po takie „wrażenia” chodzimy do kina.
Dlatego podtrzymuję, co napisałem przy okazji pierwszej części „Nimfomanki”: jest to film zupełnie niepotrzebny, chociaż – niestety – mocno zapadający w pamięć, natomiast druga część dobitnie to potwierdza, będąc tym samym dla całości „dzieła” przysłowiowym gwoździem do trumny.
dominon@interia.pl
Przeczytaj również recenzję Nimfomanki cz. I