Życie płynie, siostry się dogadują, poznają coraz bliżej. Polubiły się bardzo. Żyje im się dobrze. Stosunkowo długi film trwa dalej, a człowiek czeka na dramat, na moment, w którym coś się wydarzy, w którym ktoś umrze, wyprowadzi się, albo przynajmniej pokłóci. Na próżno. Niebywały w tym filmie reżyser rezygnuje z dramatu na rzecz prawdziwych ludzkich rozterek, a często nadmuchane emocje zastępuje szczerymi i ciepłymi rodzinnymi relacjami. Świat, który stworzył, jest prawie idealny. Ludzie są uśmiechnięci i życzliwi, a miasteczko, w którym żyją, jest oazą spokoju i miejscem przyjemnych widoków. Jedynym pytaniem, jakie stawia film, jest to, czy obecny stan rzeczy uda się, najzwyczajniej w świecie, utrzymać. Każda z sióstr ma bowiem swobodę decyzji, każdej z nich przyjdzie też zdecydować o swojej przyszłości, o tym co dalej…
Zabrzmi to bardzo ogólnikowo, ale „Nasza młodsza siostra” jest filmem o życiu. O życiu, które opiera się na ludzkich relacjach, na rozmowach, na rozwiązywaniu problemów, ale także na detalach: na przygotowywaniu i spożywaniu posiłków, na robieniu zapasów na zimę, na podtrzymywaniu tradycji. Filmowi nie brak też nostalgicznej nuty. Ta historia przypomina, że życie to pewna ciągłość rzeczy i zdarzeń. Że coś, co jest dziś, wynika z czegoś, co było kiedyś. I że warto o tym pamiętać. A smaki i zapachy sprawiają, że pewne rzeczy nie mogą tak łatwo wyjść z głowy.
Koreeda stara się powiedzieć, że koniec większości rzeczy i spraw zależy tylko od nas samych. Grunt, żeby podejmować mądre decyzje, a wszystko to, o czym nie chcielibyśmy zapomnieć - odpowiednio sobie przypominać, pielęgnować, doceniać, że jest. I to jest też film o tym, czego dziś coraz częściej nam brakuje. O zadowoleniu i pielęgnacji tego, co już mamy, co jest. Choćby tylko po to, żeby tego nie stracić.
Ocena: 8/10