Tę myśl idealnie oddaje w „Jurassic World” bohaterka grana Bryce Dallas Howard, która już na początku filmu mówi, że „dwadzieścia lat temu wystarczył sam widok dinozaurów, a dzisiaj wszystko ma być jeszcze lepsze, jeszcze większe i robiące większe wrażenie”. I to jedno zdanie w pełni obrazuje czwartą już część „Parku jurajskiego”, która w dodatku co rusz nawiązuje do „jedynki”, składając jej przy tym hołd. Nawet wymowa filmu pozostaje taka sama: nie należy ingerować w przyrodę, bo może się ona obrócić przeciwko człowiekowi. I tak jak dwadzieścia lat temu, tak i teraz obróciła się. Z tą różnicą, że w „Jurassic Park” mieliśmy do czynienia z „czystym” klonowaniem, tak w „Jurassic World” mamy do czynienia ze stwarzaniem już hybryd. Kiedyś straszył nas T-Rex, dzisiaj straszy nas superdinozaur, którego kod DNA jest ściśle strzeżoną tajemnicą. Dlatego opanowanie gada, który przechytrzył swoich stwórców i opiekunów, i postanowił wybiegać się niczym haski po łące, siejąc przy tym śmierć, nie jest takie proste.
To jest oczywiście punkt wyjścia do tego, by film w końcu się zaczął, a nam jako widzom dostarczył rozrywki już nie na miarę parku, ale – jak głosi tytuł i jednocześnie nazwa uroczego miejsca na wyspie – świata. Bo jeśli idzie o rozrywkę, to i owszem, jest ona niezła. Może i nie są to te pierwotne, czyste emocje, które towarzyszyły mi przed dwoma dekadami (bo dinozaury zostały już „odkryte”), ale oglądając czwartą część „Parku jurajskiego” poczułem ten sentyment do Kina Nowej Przygody, którego jestem „wychowankiem”. I nieważne, że debiutujący reżyser, Colin Trevorrow, powtórzył wszystkie chwyty za swoim mistrzem (Spielberg jest, oczywiście, producentem filmu). Nieważne , że końcówka ociera się o śmieszność. Ważne, że jest więcej i bardziej, a całość i tak pozostaje w duchu pierwowzoru. Miarą zaś kina czysto rozrywkowego jest poczucie zadowolenia po wyjściu z kinowej sali. A to raczej nie powinno być nikomu obce.
dominon@interia.pl