Mógłby ktoś pomyśleć: nie wiem nic o sushi, dlatego film będzie dla mnie kompletną abstrakcją, albo: jak można nakręcić pełnometrażowy film o sushi? Oczywiście można sobie wyobrazić najprostszą formę takiego filmu, który mówi o tym, jak robi się sushi, gdzie serwuje, ile to kosztuje itp., ale mało ko wytrzymałby blisko dwie godziny, słuchając i oglądając, jak kroi się ryby i ugniata ryż. A jednak Gelbowi wyszedł film ciekawy, który pochłania się łatwo i który daje satysfakcję. A wszystko przez to, że mówiąc o sushi tak naprawdę poza sushi wykracza. Japońska potrawa jest tutaj zaledwie wybiegiem w stronę jednego z jej najwybitniejszych mistrzów, a nawet bardziej w stronę jego cech, które decydują nie tylko o tym, jak być doskonałym szefem kuchni, ale również, jak osiągać sukces i być zadowolonym z tego, co się w życiu robi, niezależnie czy jest to przyrządzanie potraw, sprzątanie, czy naprawa samochodów.
Jedyna wątpliwość, jaka rodzi się po obejrzeniu „Jiro…”, dotyczy, powiedziałbym, sfery duchowej. I to nie naszej, a bohatera tego filmu, bo choć jest on osobistością bardzo cenioną, to jednak tylko i wyłącznie dzięki swojej pracy. I można zadawać sobie pytania w rodzaju: czy człowiek może być szczęśliwy tylko dzięki swojej pracy? czy można pracować dla samej pracy? W końcu pracuje się po to, by móc następnie w spokoju odpocząć lub w jakiś sposób siebie i bliskich uszczęśliwiać. I choć można, faktycznie, wątpić w szczere szczęście tego człowieka, który urodził się i umrze pewnie przyrządzając sushi, to jednak należy pamiętać, że był kiedyś ptak, który po opuszczeniu klatki stał się nieszczęśliwy i zdechł.
tuco@vp.pl
Odkąd obejrzałem film dokumentalny Davida Gelba „Jiro śni o sushi”, często o nim myślę. I nie tyle o samym dziele, co o jego bohaterze – tytułowym Jiro. Bo patrzę na ten film nie pod kątem czynności, o której m.in. opowiada (perfekcyjnemu robieniu sushi), ale właśnie pod kątem człowieka i tego, że człowiek dzięki swojej pracy też może być szczęśliwy, a praca, którą (się) wykonuje, może być naprawdę satysfakcjonująca. Co w naszych warunkach chyba należy do rzadkości.
Imponuje mi w Jiro, że pomimo osiemdziesięciu pięciu lat (w tym siedemdziesięciu pięciu lat pracy) nadal jest pełen życia, energii, pasji i że – jak to się mówi – ciągle mu się chce; a chce mu się jak najlepiej. Nie jest więc minimalistą, niczego nie robi „po łebkach”, w swojej pracy i życiu nie idzie na skróty; po prostu chce być perfekcjonistą, i tym perfekcjonistą jest. Dlatego od zawsze dużo wymaga od siebie, ale też od innych. I chociaż ci inni narzekają, że praca u mistrza sushi do łatwych nie należy (u Jiro trzeba się uczyć aż dziesięć lat, żeby zrobić dobre sushi; niektórzy nie wytrzymywali napięcia i szybko rezygnowali z praktyk), a on sam łatwym charakterem nie jest, to jednak po tych wieloletnich trudach doceniają samego szefa i to, czego się od niego nauczyli. A nauczyli się naprawdę dużo. Nie tylko w kwestii robienia dobrego sushi.
Owszem, może trzeba/należy mieć zastrzeżenia i dylematy jeśli idzie o sferę rodzinną naszego wiekowego bohatera. Że może w jego życiu to praca była najważniejsza (?), a nie rodzina. Że może ubezwłasnowolnił (?) swoich synów, wpływając na nich, że zajęli się/zmuszeni byli się zająć tym, czym on się zajmował. Ale z drugiej strony, czy byli oni z tego powodu nieszczęśliwi? Chyba nie. Przynajmniej ja tego nie dostrzegłem ani nie odczułem. Za to dostrzegłem, że swoim podejściem i postawą Jiro nauczył synów życia i tego, jak sobie w tym życiu mają radzić. I dzisiaj świetnie sobie radzą, prosperują i mogą pozwolić sobie na podążanie wybraną przez siebie drogą. Bo kiedyś ojciec – zgodnie z japońską z tradycją – wypchał ich z gniazda i nie pozwolił wrócić, dopóki nie zaczną sobie sami radzić. Patrzę na to przez pryzmat naszego życia, jak jesteśmy dzisiaj wychowywani (mam tu na myśli głównie mężczyzn), i od razu przypominają mi się te wszystkie niepochlebne artykuły, które co rusz pojawiają się w kobiecych czasopismach, mówiące właśnie o mężczyznach i ich niedojrzałości; o tym, że dwudziestokilku- i trzydziestolatkowie nadal „złączeni są pępowiną” ze swoimi matkami; że nie stać ich na dojrzały, emocjonalny związek; i że ogólnie to „nie ma w czym wybierać”. A może gdyby zastosować japońską lekcję życia to mężczyźni nie wypadaliby tak kiepsko w oczach kobiet?... Warto o tym pomyśleć, gdzieś pomiędzy przyglądaniem się, jak robi się najwspanialsze sushi, a tym, kto je tutaj wykonuje.
Natomiast na koniec tak sobie myślę, że dokument „Jiro śni o sushi” powinien być pokazywany (a potem intensywnie dyskutowany) pracownikom wszystkich zawodów w ramach szkoleń i spotkań, które to niby mają sprawić, że człowiek będzie bardziej wydajny, bardziej kreatywny (modne słowo) i że będzie więcej umiał. Jeden taki film zdziałałby więcej niż tysiąc – niepotrzebnych – słów (szkoleń).
dominon@interia.pl