„Nad życie” idealnie wkomponowuje się w ten telewizyjny cykl, i – jak się okazuje - też się do niego zalicza (sic!), ale… w przeciwieństwie do swoich poprzedników, film ten mamy możliwość zobaczyć na wielkim ekranie. Dlaczego? Bo jak twierdzą dyrektorzy programowi prywatnej stacji: „To produkcja na bardzo wysokim poziomie, która zasługuje na szerszą dystrybucję, a nie tylko na świąteczną, telewizyjną projekcję”. Z jednej strony brzmi to trochę tak, jakby szefostwo komercyjnej stacji samo dyskredytowało jakość poprzednich filmów z cyklu „Prawdziwe historie”, ale z drugiej strony jest to też sygnał dla potencjalnych widzów, którym być może „włączy się lampka” i zastanowią się, dlaczego akurat ta historia godna jest wielkiego ekranu, a tym samym nie godzi się, by posiekać ją reklamami.
Na wielkoekranowe wyróżnienie zasłużyła historia siatkarki i reprezentantki Polski, Agaty Mróz-Olszewskiej – jej nierówna walka z chorobą (białaczką) połączona z walką o donoszenie ciąży i doczekanie upragnionego dziecka. Ta sprawa rozpalała serca Polaków w 2008 roku. I jeszcze teraz – szczególnie przy okazji premiery tego filmu – pozostaje żywą, wywołując wzruszenie, ale przede wszystkim podziw. Podziw dla kobiety, która pokazała, jak twardą i radosną jest istotą, czym jest dla niej życie i czym jest dla niej posiadanie dziecka/rodziny. Takie właśnie myśli i odczucia wywołuje film „Nad życie”, który nie jest filmem opowiadający o sporcie, lecz o życiu, jego etapach i jego trudach.
Ważna jest w tym filmie perspektywa. A ta jest kobieca (i bardzo dobrze!) – bo to głównie kobiety (Anna Plutecka Mesjasz – reżyserka; Patrycja Nowak – współscenarzystka) opowiadają o kobiecie (Agacie). To czuje się w każdym kadrze i to widać szczególnie w relacjach kobiet z mężczyznami (Agaty ze swoim mężem, a wcześniej z tajemniczym nieznajomym, którego podrywała na stoku górskim; dr Bieleckiej (w tej roli Danuta Stenka) z pozostałymi lekarzami, która jako jedyna popiera decyzję Agaty o urodzeniu dziecka, która podejmuje się prowadzenia jej, i która cierpi razem z nią i trwa przy niej do samego końca). Widać tutaj kobiecą siłę, charakter i indywidualność. To kobiety w „Nad życiu” decydują o życiu i walce o nie, a nie mężczyźni, którzy myślą zbyt racjonalnie (egoistycznie?), a przez co boją się konsekwencji. Dla nich (mężczyzn) jest tylko jedna możliwość i jedna droga. Dla kobiet jest jeszcze inna możliwość i jeszcze inna droga, przez którą prowadzi ich tzw. kobieca intuicja i instynkt macierzyński. Przestają przy tym myśleć o sobie, a myślą też o innych (dziecku). I z takiej postawy rodzi się podziw dla bohaterki tego filmu i prawdziwej osoby, która przegrała walkę z chorobą (zmarła w wyniku infekcji 14 dni po przeszczepie szpiku kostnego), ale za to spełniła swoje największe marzenie – urodziła zdrowe dziecko (dziewczynkę), które mogła jeszcze wziąć na ręce. Bo, jak sama mówiła, nie medale i zwycięstwa na parkiecie są najważniejsze.
Na wstępie wspomniałem, że opowieści z cyklu „Prawdziwe historie” są lepsze lub gorsze (to stwierdzenie i ocena bardzo subiektywna, więc proszę samemu sprawdzić i porównać), oczywiście tylko pod względem filmowym, a nie historii, jakie przedstawiają. Przywołuję to stwierdzenie, ponieważ przez pierwszą połowę seansu robiłem to, czego nie powinno się robić w takich przypadkach – porównywałem. Czy lepszy ten film, czy gorszy od telewizyjnych poprzedników? Czy angażuje bardziej, czy mniej? Czy próbuje mnie zaszantażować emocjonalnie, czy jednak oglądam „samo życie”? Biłem się z myślami i pytałem siebie: po co to? Czy to prawdziwe? Czy tak faktycznie mogło być? Czy tak w życiu się dzieje? Np. scena, w której to o godzinie prawie w pół do trzeciej w nocy bohaterka pełna złości i frustracji (bo ze względu na stan zdrowia została usunięta z reprezentacji Polski) dzwoni do śpiącego mężczyzny (Jacka, jej przyszłego męża, w którego wcielił się Michał Żebrowski) i pyta go, czy może wpaść, bo jest niedaleko. Oczywiście wizyta o tej godzinie i przy takim pretekście może zakończyć się (przynajmniej w filmie) tylko jednym – upojnym seksem. Co też dzieje się na ekranie. To bardzo filmowe i „typowe” w Kinie, co też zawsze da się wytłumaczyć, ale… No właśnie, jakby ze sobą gryzie się, gdyż ma to być „prawdziwa historia”. Chociaż z drugiej strony, dlaczego nie? Przecież chodziło o pokazanie wielowymiarowości Agaty, jej pragnień, emocji, jej człowieczeństwa i brania (nad) życia garściami. Nawet jeśli jest to scena wymyślona (bo dobrze wygląda w kinie i nie odbiega od filmowej dramaturgii, a wręcz ją dodatkowo „podkręca”), to w żaden sposób „nie gryzie się” z pozostałymi scenami, które budują ludzki wizerunek Agaty Mróz. Dlatego te wszystkie pytania stopniowo wyparowywały pod naporem samej historii, która z minuty na minutę staje się coraz intymniejsza.
Największa w tym zasługa (obok sprawnej reżyserii debiutantki i dobrego scenariusza spółki damsko-męskiej) Olgi Bołądź, która nie tyle co wcieliła się w Agatę Mróz, co stopiła się z nią (można dostrzec fizyczne podobieństwo). Sprawiła, że widz patrząc na jej bohaterkę, odczuwa szczerą empatię – razem z nią cieszy się i razem z nią płacze. Piękna to rola (zobowiązująca), o której nie zapomni się szybko, a która jeszcze wiele razy będzie przywoływana w karierze aktorki.
Nie trzeba być fanem siatkówki (czy to męskiej, czy to żeńskiej), by zasiąść do oglądania tego filmu. Bo jak już powiedziałem – nie o sport tu chodzi, ale o ludzką postawę. Bardzo inspirującą postawę, która daje do myślenia (nawet mężczyznom). Na pewno kobieta inaczej popatrzy na ten film, na tę historię, a inaczej mężczyzna. Ale – co najważniejsze - każdy jednak dostrzeże tutaj coś innego, co być może zaszczepi w swoim życiu.
„Nad życie” można było obejrzeć przedpremierowo w „Multikinie” (dwa seansie 8 maja; w tym jeden w ramach projektu sieciowego „Kino Na Obcasach”). I oba cieszyły się sporym zainteresowaniem. Co ciekawe przyszli przede wszystkim bardzo młodzi ludzie (seans drugi - dla wszystkich, nie tylko dla kobiet), którzy po filmie wychodzili szczerze wzruszeni. Premiera ogólnopolska zapowiedziana jest na 11 maja (piątek), ale…w rzeszowskim „Multikinie”, jak się dowiedziałem, tego filmu już nie będzie. Na obecną chwilę „Helios” również nie przewiduje go w swoim repertuarze (ale nie wyklucza, że może pojawić się kiedyś, np. w „Kinie Kobiet”). Za to kino „Zorza” zaprasza na seanse już od dnia premiery. Zachęcam więc Państwa do skorzystania z tej możliwości, bo – nie tylko - prawdziwe historie najlepiej ogląda się na wielkim ekranie. A czy ta historia zasłużyła na wielki ekran, to sami Państwo ocenicie.
dominon@interia.pl