Przepraszam za to wprowadzenie (mam nadzieję, że w żaden sposób nie jest prowokacyjne ani buńczuczne – nie temu służyło), które bezpośrednio nie dotyczy samego filmu, ale czułem, że musiałem coś powiedzieć. Tym bardziej, że Kino jest mi bardzo bliskie i przynosi same pozytywne inspiracje, dając przy tym dużo radości. Dlatego już bez przedłużania słów kilka o najnowszym „Batmanie”.
„Mroczny rycerz powstaje” jest zwieńczeniem trylogii i przede wszystkim odbudowanej historii Człowieka-Nietoperza, którą przed laty doszczętnie zniszczył Joel Schumacher swoim „Batmanem Forever” (1995) i „Batmanem i Robinem” (1997). Stąd oczekiwania widzów były wielkie i tym samym ambicje twórców nie mniejsze. Szczególnie, że druga część, „Mroczny rycerz” (2008), wzbiła się na wyżyny fabularne, wizualne, a nade wszystko – wyżyny aktorstwa. Tak, to był demoniczny popis nieżyjącego już Heath Ledgera, który z postaci Jokera, symbolu wszelkiego zła i anarchii, uczynił mistrzostwo. Jakkolwiek to zabrzmi w obliczu obu tragedii (śmierci aktora i strzelaniny w kinie), Ledger potrafił delektować się swoją mroczną rolą i sprawić, że za każdym razem ogląda się go z niesłabnącym zahipnotyzowaniem (każdorazowe mlaśnięcie Jokera powoduje ciarki na plecach). Często nawet mówiło się i nadal mówi, że skradł cały film i przyćmił tytułową rolę Christiana Bale’a. (Ledger, za swoją kreację, rok po premierze filmu, otrzymał pośmiertnie Oscara). Stąd - w głównej mierze – do filmu przyległo określenie „kultowy”, które rodzi się z czasem, a samo w sobie jest jak poprzeczka ustawiona na najwyższym poziomie. A tej najczęściej nie sposób przeskoczyć.
Czy udało się Nolanowi przebić nowym „Mrocznym rycerzem ” to, co zrobił cztery lata wcześniej? Niestety dzisiaj, dzień po obejrzeniu filmu, sam sobie nie jestem w stanie jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Owszem, oglądałem trzecią część z zapartym tchem, wpatrzony w ekran jak sroka w kość, bez uczucia dłużenia się (seans trwa dwie i pół godziny), i wyszedłem z kina pozytywnie oszołomiony, z chęcią ponownego obejrzenia filmu, ale i tak biję się z własnymi myślami. Chyba jednak potrzeba więcej czasu, by stwierdzić o pełnej i prawdziwej jakości finału „Mrocznego rycerza”. Tym bardziej, że – jak już zostało powiedziane – druga część to był skupiający największą uwagę popis Ledger-Jokera.
W trzeciej części „Batmana”, która rozgrywa się osiem lat po wydarzeniach przedstawionych w „dwójce”, nie ma już Jokera, ale jest za to Bane (Tom Hardy – ale ciężko go tu rozpoznać) – wygolony osiłek, żołnierz doskonały, z maską na twarzy, która umożliwia mu funkcjonowanie. Kim jest, skąd się w ogóle wziął i dlaczego nosi maskę, oczywiście, zostanie wyjaśnione. W każdym razie pojawia się w Gotham, by zrealizować niezrealizowany dotąd plan Ra’s Al Ghula (Liam Neeson) – by zniszczyć miasto, a przy okazji pokonać Batmana, którego prawdziwa tożsamość jest mu doskonale znana. Może i nie jest on Jokerem, ale przeraża równie bardzo jak on. Przeraża jego fizyczność (sprawia wrażenie niezniszczalnego, szczególnie widać to w konfrontacji z Batmanem), jego spokój, jego opanowanie i zduszony przez maskę głos, który swoją drogą w zwiastunie był nieco inny(?), lepszy(?). Proszę się wsłuchać. To Bane potrafi dać sobie radę z każdym, nawet z Batmanem (scena pierwszej fizycznej konfrontacji bohaterów szarpie nerwy). To on doprowadza do tego, że policjanci w Gotham są jak zastraszona zwierzyna, na którą poluje się i zabija ją lub więzi. To on najbardziej wyniszcza to miasto i prawie zabija jego zamaskowanego obrońcę. Patrzymy na to z przejęciem, ale i nadzieją, bo przecież – jak z założenia wiemy i głosi to sam tytuł – mroczny rycerz musi powstać i powstrzymać przeciwnika oraz znowu odzyskać dobre imię.
Bane-Hardy to nie Joker-Ledger. Zresztą to dwie różne postacie, które zachowują się inaczej i o coś innego im chodzi, więc każdy z panów odtwarzający swoją rolę, miał coś innego do zagrania. Dlatego porównywanie ich mija się z celem. Ale tak jak Joker w skórze Ledgera, tak Bane w skórze Hardy’ego zapewne stanie się popkulturowym produktem. Tylko czekać aż w obiegu pojawią się jego maski. Jeśli faktycznie do tego dojdzie, Bane zaistnieje w świadomości widzów, będzie to tylko dowód na to, że nie tylko Ledger potrafił stworzyć kreację, o której nie sposób zapomnieć. A tym samym będzie to na plus dla filmu.
Z nowych postaci, o których należy jeszcze wspomnieć, obok tych już dobrze znanych: Alfreda (Michael Caine – tym razem bardzo rozczulający nas i się), Luciusa Foxa (Morgan Freeman) i komisarza Gordona (Gary Oldman), pojawia się Kobieta-Kot – jako zdrajca i sprzymierzeniec w jednym. Kostium bohaterki wkłada tutaj Anne Hathaway. Będzie to znowu bardzo subiektywna opinia, ale swoją gracją, seksapilem, na który składają się wielkie, sarnie, ciemne oczy, duże, szerokie, czerwone usta, smukła sylwetka i długie włosy, zostawia daleko w tyle blondynkę Michelle Pfeiffer, poprzednią odtwórczynię tej roli w „Powrocie Batmana” Tima Burtona. To po prostu „kocica” naszych czasów. I jak Bane-Hardy przeraża, Batman-Bale wzbudza podziw, tak Kobieta-Kot–Hathaway sprawia, że czujemy się oczarowani i uwiedzeni w jednym. Dostarcza najprzyjemniejszych doznań podczas tego mrocznego seansu.
Jeśli na obecną chwilę trudno jednoznacznie stwierdzić o wyższości jednej części nad drugą, tak zdecydowanie można powiedzieć, że „Mroczny rycerz powstaje” na pewno nie rozczarowuje. Nolan niezmiennie stanął na wysokości zadania i przygotował spektakularne widowisko na miarę swojego talentu. Na szczęście nadal nie zgodził się, by zrobić je w 3D. Niby jest tak samo, jak zawsze (ta sama przytłaczająca atmosfera z niewielką dozą poczucia humoru), a jednak inaczej. Ta „inność” polega tutaj na tym, że w najnowszej odsłonie Batmana, która nadal jest – jak już wspomniałem – mroczna, spora część akcji dzieje się w dzień. Daje to poczucie większej realności, a przede wszystkim pozwala lepiej przyjrzeć się Gotham, które do złudzenia (szczególnie w ujęciach z lotu ptaka) przypomina Nowy Jork. Patrzymy na Gotham i czujemy pustkę. Czujemy ją nawet wtedy, gdy Nolan wypuszcza na ulicę tysiące statystów (nie są to ludziki „dorobione” w komputerze), którzy grają policjantów i przestępców, gdzie jedni walczą o swoje miasto, a drudzy tylko o dominację nad nim i jego zagładę. A w tej sugestywnie wykreowanej pustce, będącej zapowiedzią unicestwienia, odczuwa się wyobcowanie i bezradność jednostki jak u Kafki. To widać dobitnie w scenach, w których Scarecrow (psychiatra z pierwszej i drugiej części), z samozwańczej wysokości urzędu, dokonuje bez procesu i ławy przysięgłych sądu nad mieszkańcami Gotham – śmierć albo wygnanie, które równoznaczne jest ze śmiercią. Dodatkową, wizualną atrakcją jest tym razem nie jeżdżący, lecz latający pojazd Batmana, nazywany tutaj „Nietoperzem”. Odgrywa on ważną rolę w tej historii, a przy okazji wywołuje myśli typu: chciałoby się taki mieć.
Takich „tak samo, a jednak inaczej” można jeszcze mnożyć. Szczególnie jeśli chodzi o przesłanie, które jest tu proste, wręcz banalne, ale dobrze się je przyjmuje. Tym bardziej z optymistycznym zakończeniem. Jak ono brzmi? Sami je Państwo wyłuskajcie. Natomiast dla fanów Batmana według Nolana najważniejsze jest, że to już koniec tej opowieści – przynajmniej tak zapowiada reżyser i odtwórca głównej roli. Czy tak faktycznie będzie, okaże się za jakiś czas. W każdym razie finał „Mrocznego rycerza” jest tak skonstruowany, że daje możliwość kontynuacji. Ale niekoniecznie już z Batmanem w roli głównej. Więc z kim? Brak odpowiedzi na to pytanie pozostawiam jako smaczek tym, którzy dopiero obejrzą film. Cokolwiek i z kimkolwiek miałoby powstać, mam nadzieję, że zajmie się tym Christopher Nolan. Bo on, jak nikt inny, wie, jak pokazać ponury świat i mroczną duszę komiksowo-filmowego bohatera.
dominon@interia.pl