Znajomy, któremu również ten film bardzo się podobał, opisał go hasłem: „O kobiecie pod presją Dzikiego Zachodu”. W jego krótkim stwierdzeniu jest coś, co ociera się o sedno tego filmu, bo „Eskorta” z punktu widzenia kobiety jest właśnie czymś w rodzaju feministycznego antywesternu. Dlaczego? Bo to historia kobiety o dobrym sercu, która chciałaby kogoś pokochać i wyjść za mąż. Próbuje tego bardzo usilnie sama, składając propozycje swoim (zdawać się czasem może losowym) wybrańcom. W pewnym momencie spotyka na swojej drodze kowboja, który w ramach wdzięczności za uratowanie życia, zobowiązuje się towarzyszyć jej w eskorcie trzech obłąkanych kobiet ze stanu Nebraska do Iowa. Wydaje się, że między młodą kobietą a opiekunem podróży rozkwitnie uczucie, jednak odtwórca głównej roli i zarazem reżyser wcale nie zamierza podążać tą ścieżką rozwoju wydarzeń.
Osobiście traktuję „Eskortę” jako również film o bohaterze westernu. Bohaterze, który przecież nigdy nie był związany uczuciowo ani z drugą kobietą, ani z konkretnym miejscem. Był typem włóczęgi, był praktyczny, nieemocjonujący się i trochę jednak nieromantyczny. Zrobił swoje i odjeżdżał w siną dal, w stronę zachodzącego słońca. To również on w tym filmie sprawia, że romantyczna postać młodej Mary Bee Cuddy (świetnie zagrana przez Hilary Swank) zostanie zderzona z bezwzględnością świata Dzikiego Zachodu. Świata, którego, jak wiemy, dziś już nie ma…
Ocena 9/10