Po pierwsze, „Destrukcja” wymyka się definicji klasycznego filmu romantycznego. Zarówno melodramat, jak i komedia romantyczna bazują na schemacie opowiadania, który zakłada, że najpierw para się poznaje i zakochuje, później jest jakaś chwila zwątpienia albo dramat, a na końcu wyjaśnienie. I albo „wszyscy żyli długo i szczęśliwie”, albo wszystko się rozsypało. Tutaj jest inaczej, ale żeby o tym opowiedzieć, należy zacząć od postaci granej przez wspominanego już Gyllenhala.
Oto mężczyzna, który w wyniku wypadku stracił żonę. Zdawałoby się – próbuje dojść do siebie po tragedii, ale nie. Nie ubolewa zbytnio, w końcu, jak mu się zdaje, aż tak bardzo żony nie kochał. Nie zmienia to jednak faktu, że po tym wydarzeniu zachowuje się dość dziwnie: zaniedbuje pracę, lekceważy nieco swojego szefa, a zarazem ex-teścia, nabiera jakiejś dziwnej manii, która popycha go do rozkręcania i demontażu różnego rodzaju urządzeń czy elementów wyposażenia. Na początku nawet trudno stwierdzić, po co to w ogóle robi i jaki to ma sens. W końcu wypisuje listy do kobiety, której nie widział na oczy. Trudno powiedzieć, że się zakochał. Po prostu pisze i się zwierza z jednoczesnym założeniem, żeby się do niej zbliżyć.
Oto i ona – dość zwykła kobieta, ma kilkunastoletniego syna i partnera życiowego, który raczej nie jest jego ojcem. Popala marihuanę twierdząc, że to zalecenie lekarza i odgrywa pewną grę z naszym bohaterem. Rozmawiają ze sobą, w końcu się odwiedzają. Są siebie ciekawi, ale do niczego nie dochodzi. Z jednej strony ich zachowanie sugeruje wzajemną fascynację, z drugiej strony zdaje się jakieś takie wykalkulowane, żeby nie powiedzieć – świadomie terapeutyczne.
W końcu, po dłuższej chwili oglądania i jednoczesnej konsternacji film się przed widzem odkrywa. I od razu rodzi mi się skojarzenie do filmu, który na początku przywołałem, czyli „Dzikiej drogi”. Otóż w „Dzikiej drodze” bohaterka chcąc niejako oderwać się od przeszłości i odnaleźć własne ja, wyrusza w podróż. Podróż, która ma jej przynieść rozwiązanie na dobre życie i zapomnieć o tym, co było. Davis, w którego wciela się Gyllehaal, również toczy grę z nieudaną przeszłością, jednak dla odmiany próbuje dokonać niemożliwego. Próbuje naprawić przeszłość. Właśnie dlatego rozmontowuje wszystko co mu wpadnie w oko, bo w końcu zazwyczaj żeby coś skutecznie naprawić, należy to rozkręcić, wymienić co trzeba i następnie skręcić. Karykatura myślenia bohatera, jaką serwuje widzowi reżyser, służy tutaj zwyczajnie przyjemniej rozrywce. Będzie można popatrzeć, jak da do siebie postrzelać, jak będzie rujnował swój dom, a nawet płacił budowlańcom za możliwość pomocy przy rozbiórce cudzych domów. Stąd zresztą tytuł filmu.
W filmach Vallee podoba mi się to, że wysyła on swoich bohaterów w pewną podróż, z której finalnie każe im zawrócić. Czyli jakby robił ich trochę w konia. Bohaterka „Dzikiej drogi” przemierzy setki kilometrów pieszo, by na mecie dostać lekcję, że to, czego szukała, znajduje się w jej własnym domu. Tak samo nasz bohater. Seria przeżyć da mu wiedzę, którą mógł posiąść jeszcze zanim rozbebeszył swoją cieknącą lodówkę. Da mu odpowiedź tyleż banalną, co jego samego zaskakującą. I w tym tkwi siła tego filmu, że obserwujemy bohatera zagubionego, który szuka rozwiązana. My je znamy, ale nie możemy mu go zwyczajnie przekazać. On jest za ekranem.
A jego romans? Choć, czy w ogóle można to nazwać romansem? Pozostawia tyle pytań i wątpliwości, co cały ten film. Również dla nas samych.
Rafał Kaplita
Ocena: 8/10