Blisko pięćdziesiąt lat później Todd Haynes, reżyser aktualnego „Carol”, kręci swoistą wariację nt. filmu Sirka, która nosi tytuł „Daleko od nieba”. Jego historia w dalszym ciągu umieszczona jest w latach 50. ubiegłego wieku, jednak zakazana miłość dotyczy tu nieco odmiennej pary - męża i ojca zadurzonego w… innym mężczyźnie. Haynes buduje więc obiekt kontrowersji nie na wieku i statusie materialnym, lecz orientacji seksualnej.
„Carol” w tym kontekście przypomina mi trochę połączenie obu wyżej wymienionych filmów. Film raz kolejny korzysta z uroku Ameryki lat 50., a jego bohaterkami stają się różniące się znacznie wiekiem dwie lesbijki. Wspominam tu dodatkowo o wieku, bo nawet jeśli Cate Blanchett w rzeczywistości ma 46 lat, a Rooney Mara 30, to i tak ich filmowy wygląd, charakteryzacja i osobowości sprawiają wrażenie, jakby różnica między nimi była znacznie większa, więc jest to temat raczej nieprzypadkowy.
„Carol”, jako film o homoseksualnej miłości, posiada jednak inne tło niż „Daleko od nieba”. Homoseksualizmu nie leczy się tu jak poprzednio pigułkami od lekarza, a i praktycznie nieistotny jest tu sprzeciw otoczenia obu kobiet. Zresztą, nawet jeśli miejscami buntują się ich męscy partnerzy, to kobiety i tak zdają się nic sobie z tego nie robić. Jedyną ich przeszkodą na drodze do spełnionej miłości są one same.
Bardzo znamienne jest też to, jak Haynes portretuje mężczyzn. Otóż męscy osobnicy są kompletnie bez wyrazu, z charakterami płaskimi jak kartka papieru. Dobitnie podkreśla to zresztą jedna z kwestii, którą do tytułowej Carol wygłasza jej mąż. Załamany zdradą żony, mówi, że nie rozumie jej zachowania, przecież kupił jej pierścionek, samochód, a nawet znalazł pracę. Myślący dość przedmiotowo małżonek jest tu zresztą pokazany, jako leżący pod zlewem i dokręcający poluzowane kolanko, z za krótkim krawatem oraz dostający łomot od o wiele twardszej, palącej w tym czasie papierosa żony. Innymi słowy jako niewiele znaczący dodatek do kobiety.
Pomimo kilku dodatkowych smaczków „Carol” jest jednak filmem skupiającym się przede wszystkim na relacji dwóch kobiet-kochanek. I tak sobie myślę, że gdyby w ich miejsce podstawić klasyczny układ - kobietę i mężczyznę, i zostawić całą resztę bez naruszenia, to okazałoby się, że mamy do czynienia z dość banalną opowiastką o zdradzie, którą moglibyśmy odnaleźć w pierwszym lepszym harlequinie albo na antenie kiepskiej telewizji w godzinach okołopołudniowych. Nie sądzę też, że temat homoseksualnej miłości miałby stanowić siłę tego filmu. Myślę, że dziś tego typu związki budzą już mniej społecznego sprzeciwu i zdziwienia niż, w dalszym ciągu, te tworzone przez dojrzałe kobiety z ich o wiele młodszymi partnerami. Ale o tym opowiadał już dawno, dawno temu Douglas Sirk w swoim dużo, dużo lepszym filmie.
Ocena: 4/10