Teraz w pełni rozumiem, co miały na myśli te osoby, których wrażenia wyżej przytoczyłem. Jednocześnie, już w trakcie seansu, zrozumiałem, co w „Bez wstydu” jest nie tak i dlaczego wywołuje on rozdźwięk między oczekiwaniami widzów a tym, co w ostateczności sobą prezentuje.
Zacznę od tego, że reżyser i współscenarzysta próbuje na siłę zawrzeć w jednym filmie aż trzy tematy, które są tzw. tematami tabu, o których mówi się w Kinie mało albo wcale. Są nimi: miłość kazirodcza, istnienie Romów/Cyganów (jak kto woli) w polskim społeczeństwie oraz… nazizm. Połącznie tych trzech kwestii w jednym tytule zapewne miało wzmocnić jego efekt, jego oryginalność i wyjątkowość, co wszystko można ująć w jednym słowie – „kontrowersyjność”. W konsekwencji takiego działania, czyli takiego „3w1”, wspomniany zabieg tylko osłabił ostateczny efekt, ponieważ kiedy chce się złapać trzy sroki za ogon, to dwie muszą z założenia uciec, a ta jedna, która zostanie, niekoniecznie będzie tą najlepszą i najpiękniejszą. Już wyjaśniam, w czym rzecz. Zacznę może od końca.
Nazizm. Jego wyznawcą jest w tej historii Andrzej (Maciej Marczewski), chłopak Anki (Agnieszki Grochowskiej). Ten wątek jest w filmie najsłabszy i zupełnie niepotrzebny, jakby naprawdę doklejony na siłę, ponieważ nic do opowieści nie wnosi. Po obejrzeniu filmu nie wiemy, dlaczego ten człowiek ma takie a nie inne zapędy, skąd się to w ogóle u niego wzięło i czemu to ma służyć. Owszem, ma ambicje polityczne i gotów jest dla osiągnięcia pozycji na liście wyborczej „pożyczyć” swoją dziewczynę i jej ciało temu, który tę pozycję może mu zapewnić (a tak w ogóle to jest szanowanym i podziwianym młodym biznesmenem), ale… No właśnie. Co ma piernik do wiatraka. W dodatku o jego nazizmie informują widza trzy, może cztery „puste” sceny. Gdyby jednak ich nie było, wyszłoby na to samo. Dlatego ten wątek wywołuje dezorientację i zdecydowanie odgrywa rolę nieproszonego gościa. W ogóle wygląda to tak (w moim odczuciu), jakby reżyser był fanem trylogii „Millenium” Stiega Larssona, szczególnie pierwszej części, i jej filmowej adaptacji, i chciał coś z niej uszczknąć i wsadzić do swojego filmu. Niestety w tej historii ta kwestia – za przeproszeniem – pasuje jak świni siodło.
Romowie. Ciekawy to wątek i ciekawie pokazany. Wnosi jakiś powiew świeżości do polskiego kina i budzi skojarzenia z filami Kusturicy. Jednak i bez niego można było się spokojnie obejść. W pełni rozumiem, czemu on służył: temu, by piękna Cyganka o imieniu Irmina, która w szkole jest jedną z najlepszych uczennic i marzy o tym, żeby zostać lekarzem, mogła przepowiedzieć Tadkowi (Mateuszowi Kościukiewiczowi) jego przyszłość: „Umrzesz po to, by narodzić się na nowo” – bo tak brzmi ta przepowiednia, którą w pełni można zrozumieć dopiero w kontekście całego filmu. Zdaje sobie sprawę z tego, że trochę uprościłem wątek romski, szczególnie jego wymowę, ale po połączeniu wszystkich elementów „Bez wstydu”, ostatecznie takie właśnie myśli w pierwszej kolejności przychodzą mi do głowy. Bo przecież nie musiało być tu Cyganów. Mogła pojawić się inna dziewczyna, która marzyłaby o tym (jak Irmina), że Tadek kiedyś zostanie jej mężem, a która – nieświadomie – będzie konkurować o względy chłopaka z…jego siostrą. Ale rozumiem, że była potrzebna tutaj kultura romska z całym jej inwentarzem wierzeń i przepowiedni, by uczynić ten film „głębszym”.
I w ten sposób dochodzę do istoty „Bez wstydu”, czyli kazirodczej miłości. Ten wątek, tak naprawdę, jest tym, co głównie przyciąga widzów do kina. Bo przecież większość z nas (?) lubi oglądać pikantne historyjki z erotyzmem w tle, szczególnie, jeśli wiążą się one z podglądactwem (taka ludzka natura, bo jak inaczej tłumaczyć powodzenie programów typu reality show, np. Big Brothera czy Baru?), bo osobiście tak czułem się w trakcie seansu: jakbym podglądał kogoś przez dziurkę od klucza lub przez lekko uchylone drzwi. I ten wątek, chociaż będący esencją całości, pozostawia po sobie niedosyt i miejscami, szczególnie w jednym miejscu, trąci niewiarygodnością i niedopracowaniem. Mianowicie chodzi mi tu o scenę, w której Anka mówi Tadzikowi, że „to jest złe” (to, co on do niej czuje i czego od niej chce), by już w następnej scenie kochać się z nim, a zaraz potem znowu go odrzucić. Czy to (jej czyn) tylko miało służyć zaspokojeniu pragnień i obsesji brata? Czy może „miała na to ochotę”, bo rozczarował (zdradził) ją facet, z którym wiązała przyszłość. A gdy tylko przyszedł do niej z wymarzoną sukienką w ramach przeprosin, zapomniała, że kilka godzin wcześniej kochała się (ona używa określenia: „p…rzyła się”) ze swoim bratem? Był to więc tylko jakiś kaprys? Zaburzenie seksualno-emocjonalne? Dlatego – według niżej podpisanego - ten temat jest tylko polizany. Jakby twórcy jednak zabrakło odwagi (pomysłu?), by pokazać więcej. Oczywiście nie wszystko musi i powinno być wyjaśnione w filmie, a niedopowiedzenia tylko zmuszają do myślenia i dyskusji, ale zabrakło pogłębienia tego wątku i przynajmniej przedstawienia kilku tropów, które pozwoliłyby jakoś lepiej zrozumieć te kazirodcze uczucia i w ogóle relację jaka jest między Anką a Tadzikiem.
A tę hipnotyzująco i po mistrzowsku odgrywają – już wymienieni – Kościukiewicz z Grochowską. To oni sprawiają, że chcę się ich „podglądać” i że ta opowieść jest niepokojąca. Kościukiewicz już w „Matce Teresie od kotów” pokazał jak bardzo potrafi być „niepojący” i jak świetnie radzi sobie ze skomplikowanymi rolami bohaterów – nazwę ich - nie do końca normalnymi. Natomiast Grochowska, którą cenię za pełen wachlarz aktorski, w którym jest cała paleta emocji, w końcu pokazała ile ma w sobie seksapilu i jak atrakcyjną aktorką/kobietą jest. Urzeka, kiedy śmieje się i milczy („3 minuty. 21:37” Macieja Ślesickiego) i kiedy płacze i spazmuje – jak w „Bez wstydu”. To ta dwójka sprawia, że ten film o nieprzyjemnych i niełatwych sprawach, paradoksalnie, tak dobrze się ogląda.
Zdaję sobie sprawę, że najprościej jest krytykować. Ale – chociaż pewnie trudno w to uwierzyć, szczególnie po tym, co wyżej napisałem – to nie krytyka dla samej krytyki, lecz w dobrej wierze. Z tego względu, że jestem jednym z tych (nielicznych?), którzy cenią sobie polskie produkcje i lubią je oglądać w kinie. Pod warunkiem, że jest to kino na poziomie (a „Bez wstydu” takim kinem jest) i nie ma nic wspólnego z tymi żenującymi psedokomediami, o których tu pisać nie muszę, bo i tak wszyscy wiedzą, o jakie nibykomedie chodzi. „Bez wstydu” jest debiutem ambitnym i ciekawym, ale – jak już wspomniałem na początku – debiutem, w którym chcę się za dużo pokazać i za wiele powiedzieć, nie mówiąc przy tym – i znowu paradoksalnie – wiele. Ale początki bywają trudne i na czymś trzeba się uczyć niełatwego opowiadania ciekawych filmowych historii. Dlatego czekam na kolejny film pana Marczewskiego. Nawet jeśli ponownie sięgnie „po wszystkie trudne tematy tego świata”, ja z przyjemnością zasiądę w kinowym fotelu. Bo już teraz wiem, że będzie w tym potencjał.
dominon@interia.pl