Nie chodzi mi o to, że to, co oglądaliśmy w „Galeriankach” czy teraz przychodzi nam oglądać w „Bejbi blues” (i na tym już filmie tylko się skupię ) nie dzieje się w życiu. Owszem, dzieje się i przybiera różne formy i odcienie, bo patologii w życiu nie brakuje, ale u Rosłaniec ta „życiowa prawda” jest w taki sposób pokazana, że widz może mieć wrażenie sztuczności i przejaskrawienia (dokładnie takie wrażenie miałem i mam po seansie „Bejbi blues”). Po pierwsze, jest to spowodowane wykorzysta przez kostiumografów i dekoratorów wnętrz całej palety barw, która razi po oczach jak błysk fleszy nachalnych fotoreporterów. Rozumiem, że moda na „kolorowy świat” panuje, ale co za dużo to plastykowo. Szczególnie widać to w kinie. Stąd, jeśli chodzi o stronę wizualną, bardziej przypomina to wizytę w cyrku niż spoglądanie na życie. Po drugie, tę sztuczność wprowadza rwany montaż (nagłe pojawienie się czarnego tła, by – najczęściej - po chwili kontynuować daną scenę, w której sytuacja czasowo zmieniła się o tyle, przez ile było „ciemno”), który niby to ma wprowadzać dramatyzm, a tylko dodatkowo irytuje. Jest to zabieg całkowicie chybiony, działający na niekorzyść filmu. I po trzecie, twórczyni filmu pokazuje nam licealistów, którzy „za chwilę” będą zdawać maturę, a ubierają się, mówią i zachowują się – DOKŁADNIE – jak gimnazjaliści. A chyba to nie tak wszystko powinno być. Dlatego też „nie kupuję” takiej wizji świata nastolatków (licealistów). I nikt nie wmówi mi, że młodzież w Warszawie aż tak bardzo różni się od młodzieży w Rzeszowie, czy też w innym mieście. W końcu problemy czasu dojrzewania są wszędzie takie same.
Nawet gdybym przełknął wszystko, co powyżej napisałem, to już ciężko zaakceptować mi, że pani Rosłaniec nie lubi swoich bohaterów, a już szczególnie nie lubi swoich bohaterek. I nieważne, czy są młode, mają po –naście lat, czy są nieco starsze, jak np. bohaterki grane przez Magdalenę Boczarską, Danutę Stenkę czy Katarzynę Figurę, która – o czym już kiedyś pisałem przy okazji recenzji „Yumy” – mogłaby już dać sobie spokój z wcielaniem się w TAKIE role. Kobiety, szczególnie te młode, u Rosłaniec są po prostu nieatrakcyjne (zewnętrznie i wewnętrznie), głupie, niedojrzałe, nieodpowiedzialne, dziwaczne (a nawet, jak główna bohaterka, niezrównoważone psychicznie) puszczalskie, zachowują się jakby ktoś je spuścił ze smyczy, a do tego są puste jak wydmuszki. Nie da się ich lubić i nie da się im współczuć. Bardziej przypominają jakieś dziwolągi niż młodych ludzi, których przerosło życie.
Co pozostawił we mnie seans „Bejbi blues”? – tak na podsumowanie. Ból głowy, irytację, znudzenie, zdenerwowanie, zażenowanie i uczucie bijącej z ekranu sztuczności. I patrząc po twarzach innych widzów, chyba nie tylko mi towarzyszyły takie odczucia w chwili opuszczania kinowej sali. Szczerze ubolewam nad tym (bo to polska produkcja), gdyż mógł z tego wyjść mądry film o tym, że do posiadania dziecka i tworzenia prawdziwego związku naprawdę trzeba dorosnąć. A tak wyszła z tego jakaś abstrakcja, która narobi tylko nieco szumu, wywoła może jakieś dyskusje, ale czas się z nią rozprawi, w pełni obnażając jej nieprawdziwość. I nie pomoże nawet to, że tę filmową historię zainspirowały autentyczne wydarzenia.
dominon@interia.pl