Tym sposobem film, o którym tu Państwu piszę to, nie świeżak. To przebój wakacyjny, który właśnie ostatnio pojawił się na DVD. Wybór na film wieczoru z pozoru wątpliwy, jednak ciekawość w moim przypadku okazała się silniejsza. Bo „Avengersi” to przede wszystkim hit kasowy. Za granicą zarobił kokosy, zaś u nas pojawiły się na jego temat głosy, że to jedna z najlepszych adaptacji komiksu, jak nie najlepsza. Opinia to odważna, zważywszy, że adaptacji tego typu było już sporo, a wśród nich godne zapamiętania, jak choćby adaptacje „Batmana”. I w tym miejscu właśnie chciałbym krótko podjąć temat komiksowej adaptacji filmowej, bo przyznam, że zainteresowało mnie to, na podstawie jakich kryteriów można ją ocenić; czy ta bądź inna filmowa wersja komiksu jest lepsza, bądź najlepsza.
Jak się okazuje komiksy adaptowane mogą być w różny sposób (co jest zresztą normalne, bo adaptacja wbrew ekranizacji nie potrafi być wierna swojemu pierwowzorowi). To właśnie jednak powoduje, że często ciężko jest porównać ze sobą tego typu filmy, bo nie są powiązane gatunkowo, mają inne charaktery i inne cele. I tak, jak można zestawić razem dwa filmy akcji z Jackie Chanem, tak w jaki sposób zrobić to przy okazji porównania „Sin Sity” i „Niezniszczalnego”? Tu pierwszy z nich w ogóle nie wychodzi ze świata komiksu, imitując go na dużym ekranie (podobnie sprawa ma się z „300” czy „Spiritem”), jest typem sensacyjnym i w dodatku podzielonym na epizody. „Niezniszczalny” natomiast jakby zupełnie odcinał się od komiksowych korzeni. Ze swojego „superhero” robi człowieka wtłoczonego w dramat własnej przypadłości. Jest bardzo ludzki i przyziemny.
Komiksowe adaptacje podzielić można również ze względu na ich charakter, lekkość, stopień nasycenia humorem, czy akcją. Weźmy pod uwagę wszystkie „Hulki”, „Hellboye”, „Iron Many” i wspomnijmy sobie burtonowskiego „Batmana”. Wszystkie one wyglądają przy przeboju lat 90. jak bajki dla dzieci. Bo tak „Batman”, jak wspomniany „Niezniszczalny” czy „Droga do zatracenia”, to filmy w poważnym tonie, w przyciężkawym klimacie i choć widać w nich pewien rodzaj dziecięcej fantazji, to jednak jest to fantazja zrodzona z sennych koszmarów.
„Avengersi” – tu nie ma co ukrywać, to kolejna bajka. Lekka opowiastka, w której znalazło się wielu superbohaterów znanych z wcześniejszych komiksów Marvela. „Avengersi” są jak „Niezniszczalni”, stanowią okazję do konfrontacji (bądź współpracy) ze sobą tych wszystkich, którzy do tej pory z powodzeniem radzili sobie sami. I jeśli przyjąć za kryterium przyjemność z oglądania tej historii, to wypada ona pewnie podobnie jak wiele z wcześniej wspomnianych tytułów, jak i tych pominiętych („Spiderman”, „Superman” itd.). Podobnie ma się sprawa z rozmachem realizacji. Owszem, w ten film wpompowano potężne pieniądze, co widać na ekranie, ale czy „Batman” Nolana wygląda jak skromna historyjka sfinansowana za kieszonkowe fanów? Jeśli więc istnieje kryterium, wobec którego „Avengersi” wypadają najokazalej pośród tak wielkiej już ilości filmów komiksowych, to właśnie są nimi bohaterowie. Tu jest ich najwięcej i pewnie, razem wzięci, są najmocniejsi. Ale czy to jest z kolei kryterium, które jednoznacznie rozstrzyga o ostatecznej wartości tego filmu? Czy najwięcej znaczy najlepiej? Przypomnę tylko w tym miejscu historię najsłynniejszej supergrupy muzycznej, której skład utworzyli giganci rocka: George Harrison, Bob Dylan, Roy Orbison, Tom Petty i Jeff Lynne. I choć każdy z osobna to już fragment muzycznej historii, to czy ktoś pamięta, że kiedyś grali i śpiewali razem? Jako Traveling Wilburys. No kto? Kto pamięta?
tuco@vp.pl