Nigdy nie byłem zainteresowany ani jej osobą, ani jej twórczością, więc nie śledziłem tego, co dzieje się w jej życiu. Chociaż wiedziałem kim była i jak skończyła. (Chyba każdy słyszał, że żyła szybko i umarła młodo – w wieku 27 lat). Ale na film poszedłem z wielką ciekawością. Tym bardziej, że okazał się on dla kin frekwencyjnym zaskoczeniem. Chciałem sprawdzić na sobie jego siłę oddziaływania. I śmiało mogę powiedzieć, że jest to jeden z najlepszych, jak nie najlepszy film dokumentalny o artyście, jaki kiedykolwiek widziałem. Pochłonął mnie, wciągnął, a im dalej, tym bardziej zasysał. Bo z obserwatora nagle poczułem, jakbym stał się uczestnikiem i świadkiem tragicznego życia Amy Winehouse, trzymającym tę domową kamerę, do której tak często mizdrzyła się. I to jest wielka siła tego filmu: mnóstwo amatorskich nagrań (wykonanych przez jej najbliższych), pozwalających zobaczyć, jaka była Amy w życiu, a jaka na scenie. Dlatego ten film jest niesamowicie przenikliwy, do bólu bezpośredni i daje w miarę pogłębiony (i uporządkowany) obraz osoby Amy i tego, co się z nią stało. Wskazuje przyczyny problemów artystki, ale nie wytyka nikogo palcem. Chociaż po jego obejrzeniu ma się ochotę rzucić kilkoma nazwiskami… I nie sposób też pominąć przy tym roli mediów, które wyniosły ją na same szczyty, by ostatecznie wyśmiać i zmieszać ją z błotem. Jednak przede wszystkim dokument pokazuje ją jako kobietę wrażliwą, kruchą i delikatną, przez którą od najmłodszych lat przemawiały uczucia, emocje i muzyka, a która od zawsze była zagubiona. W dodatku ze skłonnościami autodestrukcyjnymi. I wyraźnie w pewnym momencie zaczęła wołać o pomoc. Jednak niektórzy albo tego nie słyszeli, albo nie chcieli tego słyszeć.